Jeszcze kilka takich dlugich, nocnych kursow i bedziemy wbijac gwozdzie naszymi twardymi jak stal dupskami. Obklejeni kurzem i potem mobilizujemy sie do marszu- na port. Pytany policjant mowi- 1 km, co tchnelo sile i nadzieje w nasze miesnie i serca. Ruszamy rownym krokiem i tak mija kilometr, jakies dwa i nic. Gdy oceniamy ze juz minely ze trzy dopadamy do rowidlenia drogi. Przejezdzajacy motocyklista mowi, ze do Dumai dwie mile... Szlismy i szlismy sytuacja sie powtorzyla jeszcze kilka razy. W efekcie po okolo 10 km stajemy wyczerpani przed brama portu. Jakby nerwow bylo malo, straznicy mowia, ze biletow nie da sie kupic w porcie, rece nam opadaja - trzeba wrocic dwa kilo. Ania zostaje z bagazami, Wojtek - bez sunie lekko nad ziemia, lodz niebawem. Po kilkuset metrach motocyklem podwozi go dobry muzulmanin. Na miejscu placac czesc w indonezyjskich rupiach i dokladajac do prawie pelna malezyjska waluta dostaje z laska bilety. Od bramy portowej przenosimy sie do poczekalni gdzie walczymy z sennoscia. Za samotnego dolara znalezionego w paszportowce kupujemy 2 kawy i 5 paczkow- ostatni posilek w Indonezji. Dostajemy w prezencie zawiniety w lisc slodki ryz o smaku bananowym.
Po kolejnym przysunieciu godziny odplyniecia ("lodz jest stara, zepsula sie") wchodzimy na poklad. Na lodce pierze nam mozgi beznadziejny Spiderman 3 i indonezyjska muzyka disco. Ledwo uchodzimy z zyciem.