Zanim opuscilismy poklad, trzeba bylo odczekac prawie godzine – sznurek obladowanych tragazy w zwartym szyku przeciskal sie przez otwor w kadlubie. Okolo 2 w nocy stajemy na suchym ladzie w miasteczku Pare-Pare, o ktorym wiemy jedynie, ze istnieje. Straznicy nabrzeza – po dowiedzeniu sie jakie mamy dalsze plany, pozwalaja nam zostac do switu na terenie portu. Mamy laweczke wewnatrz otwartej strozowki w srodkowej podporze bramy portowej. Przez ponad godzine ruch i zamieszanie jak w dzien targowy na bazarze, ale po zaladowaniu i wywiezieniu inwentarza (ze statku) ucicha powoli. Wypijamy po kawce czekajac na slonce. Informacje o polaczeniach autobusowych do Rantepao sa ze soba sprzeczne – kazdy ma wlasna wersje. Ania zapada w sen, Wojtek rozglada sie po opustoszalej przystani. Okazuje sie ze do dworca autobus. jakies 6-7 km – decydujemy ze zlapiemy transport na drodze nieopodal. Dopytujac ludzi trafiamy na miejsce – karlowata laweczke pod dwoma sasiadujacymi sklepikami - wywolujac niemale zainteresowanie. Wreszcie doczekujemy sie pojazdu, ruszamy po okolicy w poszukiwaniu reszty pasazerow). Trasa do Rantepao obfitowala we wspaniale widoki. Gory maja fantazyjne, swobodne ksztalty, zielen soczysta, niebo niebiesciutkie, a chmury bialeeee. Po drodze chyba z tysiac zakretow…