Po opoznionym, dwu i pol godzinnym locie wychodzimy na plyte lotniska w Kota Kinabalu - stolicy stanu Sabah. Do 20 sekund przed dotknieciem podloza przez samolot myslelismy ze wyladujemy na plazy albo w przybrzeznej plyciznie - lotnisko graniczy z morzem.
Powedrowalismy sobie w strone miasta po drodze zjadajac Lakse (zupe na mleku kokosowym) z owocami morza. Zlapalismy autobus miejski - do centrum.
Pierwsze kroki kierujemy do informacji turystycznej z nadzieja na uzyskanie pomocy w rezerwacji miejsc na promie, jak rowniez w celu obmycia nieczystego ciala. Niestety polaczenia miedzynarodowe biuro ma zablokowane i zostaje nam dzwonienie z budki.
Z budki nie daje rady - przerywa ciagle. Postanawiamy wiec, najszybciej jak sie da ruszyc w strone granicy (nocnym autobusem). Korzystajac z chwili wolnego czasu wedrujemy po nabrzezu i "bulwarach" KK. Historycznej architektury brak (dzieki Japonczykom) - jedynie DWA budynki przetrwaly wojne...
Wpadamy na przystan - miejsce przeladunku polowu, ryba cuchnie jak diabli - czujemy ten zapaszek dalej na sobie.
Zakupujemy na targu rzemiosla lokalny gadzet - bedzie na prezent.
Teraz chwila w bibliotece i zaraz mkniemy na wspomniany autobus.