Spalo sie pomimo wszystko srednio. Po naszym sniadaniu, serie darow otwiera suszone mieso jaka, poprawione orzeszkami i dynia. Kilka minut potem otwiera sie piersiowka wodki ryzowej. Wojtek pociaga zdrowego lyka, a wszyscy hyyy! (otwierajac oczy i usta) i w smiech... Caly dzien uplywa w przyjaznej atmosferze, widoki robia sie bardziej jednostajne. Wszyscy ciagle nas ogladaja, co bawi nas miejscami bardzo - Liu stwierdza ze jestesmy gwiazdami. Kanapek tu raczej nie widza czesto, a jedzenie makaronu z menazek lyzkami tez wyjatkowa sprawa. Siedzacy tylem, w czasie naszego "obiadu" klecza na siedzeniach i obserwuja, chichoczac raz na czas. Na zewnatrz snieg znikl, w oddali ciagle polyskuja skaliste szczyty. Mijamy po drodze kopalnie zlota, a w samym Lanzhou miejsce gdzie wykombinowali pierwsza bombe atomowa w Chinach
- 1964r. - tak informuja nas towarzysze. Po karcianej partii na pieniadze, czesc kolesi i Liu ida na wino (jak w chinach nazywaja wszystko poza piwem). Po powrocie w przyplywie nastroju Liu zaprasza nas do swojego domu. Niestety nie mozemy jechac (Nanchong) bo bedziemy sie starac zdazyc na tybetanskim permicie (bez wizy chinskiej) do wietnamu. Obiecujemy sobie pozostac w kontakcie i spotkac sie za jakis czas w Pekinie - gdzie studiuje Liu. Wypijamy na dobranoc po kubku slodkiego mleka - od Liu, i skladamy sie do snu. Dzis nie ma szans na "wygody", spimy na pojedynczych siedzeniach.
To byla meczaca noc, no nie dalo sie nie budzic co chwila. Boli tylek, kregoslup i szyja...
Ok. 10:00 ladujemy w Chengdu