Wstajemy szczekajac zebami z zimna. Poranna toaleta z uzyciem miski i sniadanie z tradycyjnym jajkiem i chlebkiem tybetanskim. Dwie osoby odlaczaja sie od grupy z powodu choroby wysokosciowej - jada prosto do Lhasy. Po 10 wyruszylismy w strone Gyantse. Widoki rownie zachwycajace jak poprzednio ale trasa krotka. Zatrzymujemy sie przy mlynie wodnym z ktorego to dokladnie X Panczenlama pobieral make.
Zjechalismy z drogi glownie asfaltowej na bita i po chwili naszym oczom ukazala sie sylweta miasteczka z twierdza na czubku wzgorza i klasztorem na drugim zboczu. Slicznie, slicznie. Podjezdzamy do noclegowni, a tam mila niespodzianka - bedzie ciepla woda wieczorem, laznia w obrebie pokoju, szeroki lozka, telewizor z jednym anglojezycznym kanalem. Fajna sprawa jest konsola przy lozku, za pomoca ktorej mozna wlaczyc/wylaczyc wszystko bez koniecznosci ruchu. Ciezko sie bedzie odzwyczaic... Po poludniu ruszamy zobaczyc miasto - uwazany za najmniej zmieniony przez chinoli osrodek tybetanski. Na pierwszy rzut oka to bzdura, ale gdy zapuscilismy sie poza glowne dwie ulice obudowane kostkami, znalezlismy fantastyczne zaulki, tradycyjne kamieniczki i chatki. Klasztor pochodzi z XVw. tak jak przylegla do niego stupa. Weszlismy przez sale zgromadzen z wielkim bebnem, gdzie mnisi spotykaja sie na poranne i wieczorne modlitwy. Za sala - kaplice z wizerunkami Buddy, figury sa w tej religii calkowicie rozne od widzianych dotychczas. Kilkunastometrowym posagom w przedstawieniu postaci blizej do wielobarwnych lalek niz watykanskiej Piety.
Wszytkie wnetzra wypelnia zapach maslanych lampek. Przeszlismy do stupy, piecio- pietrowej. Wokol kazdego z bebnow mnostwo kapliczek z wiekszymi i mniejszymi posagami Buddy w roznych wcieleniach. Z gory roztacza sie piekny widok na miasteczko i osniezone Himalaje w tle.