Przez pierwsze dwie godziny jazdy, wszystko wyglada jak tereny przygraniczne, plasko, nudno. Po tym czasie trasa staje sie ciekawsza, zaczynamy sie wyzej wspinac. Widocznosc beznadziejna, niby widac gory, ale brak koloru, dalej ledwo kontur. W ktorejs z wiosek do zatloczonego pojazdu wpada mlody mezczyzna i zaczynajac od tylu autobusu, przygrywa podspiewujac wesole kawalki. Gra na instrumencie skrzypco - podobnym, z wiszacymi na smyczku przeszkadzajkami. Droga robi sie coraz bardziej dramatyczna, w dole widac rwaca gorska rzeke, serpentyny wioda dalej i ciagle wyzej. Po drodze zaliczamy jeden przystanek z jedzeniem. Po zmroku docieramy do stolicy.
Pytamy jak trafic do Thamel - dzielnicy hoteli i rozrywki, starego miasta.
Znalezlismy miejsce i po zameldowaniu sie biegniemy na jedzenie - mo-mo i tofu, smacznie i tanio (momo - pierozki z miesem).
Kolejnego dnia odwiedzamy chinska ambasade - wiza i jakies informacje o pozwoleniach wjazdu do Tybetu. Sprawa wyglada tak: wize moga nam skasowac i wyrobic nowa, a do Tybetu wjechac od Nepalu sie nie da inaczej niz zorganizowana przez licencjonowane biuro podrozy wyprawa (Po 2-11-2002 ceny i zasady ustalone i kontrolowane przez chinczykow). Reszte dnia spedzamy na poszukiwaniach najlepszej oferty, myslimy o kazdej mozliwosci - wlacznie z tanimi lotami z Kalkuty czy Katmandu do Ha Noi, Bangkoku czy bezposrednio Lhasy.
Po odwiedzeniu z 50 biur najtansza oferta z sensem jest 380$ za osobe - 7nocy/8dni, spanie/sniadanie, turist permit - 20 dni, transport na miejsce i przewodnik bilety wstepu.
Nie jest nam to po nosie ale NIE MA innej opcji na wjazd do Chin od Nepalu. Taki slepy zaulek. Zabralo to caly dzien. Okazalo sie dodatkowo ze wiza chinska - ktora wyrabiamy, bedzie i tak skasowana na granicy = dwie uniewaznione wizy Chrl w paszporcie i konicznosc starania sie o trzecia po wyjechaniu z Tybetu:).
Musimy tam wrocic i zatrzymac procedure, pojutrze.
Kolejny dzien uplywa nam na zwiedzaniu miasta i okolic - poszlismy z Alexem na Dubar Square - czyli plac krolewski. Mnostwo swiatyn, detalu, wszystko odpowiada naszemu wyobrazeniu, tak miala wygladac egzotyka. Ludzie wydaja sie milsi i bardziej ciekawi czlowieka. Nastepnie udajemy sie do Patanu - miasteczka oddzielonego rzeka od stolicy.
Tam rownie gesto w cuda, ale turystyka jakos zamarla, nic nas nie dekoncentruje. Wpadamy na mo-mo - podwie porcje na glowe i po ciemku w labiryncie uliczek kierujemy sie na Katmandu. Za ktoryms zakretem robi sie troche zamieszania, kolejny i widzimy co jest grane. W ciemnym miasteczku ( wylaczaja prad na kilka godzin w ramach oszczednosci) rozkrecila sie niezla impreza w zwiazku z weselem miejscowych.
Prosze panstwa co za muzyka na zywo! Indyjski odpowiednik to smetna wiejska potancowa. Perkusjonalia i traby jak fuzja rytmow z Rio i Balkanow, po swojemu jednak.
Ludzie tancza i ciesza sie niesamowicie, kazdy jest zaproszony), idziemy plasajac za korowodem. Po powrocie piwko w pokoju na ukoronowanie dobrego dnia.
Dzis zatrzymujemy wize. Umawiamy sie wczesniej z naszym flamandczykiem na spotkanie przy swiatyni Swayambhunath po poludniu.
Przy ambasadzie lipa, niestety schodzi nam do 13, nie moga wydac dzis paszportow bo nie ma tego co za tym stoi - prosze byc ok17...
Po drodze na spotkanie strajk przewoznikow.., znowu kiszka i spoznienie sie powiekszylo, pewnie sie miniemy. Dojscie na niewielkie wzniesienie za miastem zajmuje nam ok40 minut od miejsca wysiadki. Kompleks cudowny, z otwarta z wrazenia paszcza obchodzimy powoli centralnie umieszczona stupe.
Polykamy mala kawe bo nam glowa ciazy i dalej w glab uliczek i placykow.
Schodzimy szybko bo godzina zero zbliza sie nieublaganie, nie dajac nam zapomniec o bozym swiecie. Pakujemy sie do tuk-tuka. Odbieramy paszporty i powrot do miasta.
Udaje sie znalezc tansza o 10$/os. oferte na Tybet - rezerwujemy.
Jutro porzadki w planie podrozy, jakies zakupy i ruszamy do Pokhary.