Zbiera sie na deszcz, wiec szybko rozdzielamy sie z Jeanem i Deborah i na darmowym kempingu (w Mongolii nie ma wlasnosci ziemi, jest kazdego), wsrod gestniejacych kropel i z udzialem mongolskiej rodziny rozbitej obok stawiamy domek. Nawet nie za bardzo zmokl, wytarlismy co sie dalo papierami i zaraz zasnelismy, bo po poprzedniej nocy wypoczeci nie bylismy. Maly Bajkal ciagle w strugach deszczu.
Jezioro Khovsgul powstalo w wyniku dzialania tych samych ruchow, ktore daly poczatek morzu Syberii (ok 200km na polnocny- wschod). Kh. Zawiera 2% wody pitnej swiata (na wysokosci 1645m, glebokosc 262m, taka mamy fajna mape!, od Tomasza z Czech). Gdy przestalo wreszcie padac ruszamy zajrzec w krystalicznie czysta wode (lodowato zimna) i idziemy brzegiem w poszukiwaniu sklepiku. Znalazl sie calkiem blisko, a w jurcie obok nocuja Francuzi. Wracamy z suchym prowiantem, ale juz poznana rodzinka zaprasza na obiad. Po pierwszym dziekuje - z grzecznosci, przynosza nam kopke miesiwa - jakas dziczyzna. Zajadamy sie ale znow zaczyna padac wiec w kimono.
Obudzil nas deszcz, niechcial przestac padac mimo modlow i zaklec. Krecka dostajemy z nudow. Raz po raz zmieniamy pozycje z siedzacej na lezaca. Oberwanie chmury.
Poza namiotem ok 5 stopni na plusie, nic nie widac, taki urok dzikiej przyrody tajgi.
W nocy zmarzly nam tylki. Poprzedniego dnia rozochocilismy sie na konne przejazdzki mimo, ze nigdy wczesniej zwierza pod soba nie mielismy. W jurcie wiesniakow zaczynamy rozmowy gdy pojawia sie znajoma babeczka - z nia jechalismy na trasie Erdenet - Moron. Z pomoca wymyslanego ruskiego i uczynnej pani osiagamy kompromis cenowy z miejscowymi (10$ - 2konie/dzien + przewodnik). Rozpadalo sie lekko wiec zasiadamy na moment w uch jurcie, patrzac na udekorowane wnetrze (malowane meble, wianuszki suszacego sie miesa na sznurku itp) i popijajac mleczna herbatke doczekujemy poprawy. Ruszamy uczac sie komend i zachowan od malo kumatego pomocnika. Po godzinie gdy slonce zabarwilo okolice stwierdzamy, ze jest swietnie.
Powoli zaczynamy sobie pozwalac, odprawiamy przewodnika. Zaczyna sie prawdziwa frajda! Podjezdzamy pod nas oddalony namiot sprawdzic czy wszystko ok i pobrykalismy na poludnie cieszac sie jak dzieci. Po 3 godzinach dochodzimy do stanowiska - kupic konie i pognac w kraj. Szybko sie nakrecamy...)
Dla adrenaliny dwa razy zmuszamy konika do galopu, ajjj!
Po emocjach calego dnia sluzy nam piwko...
Kolejny dzien jeszcze berdziej sloneczny niz poprzedni. Troszke obolali po wczorajszych jazdach, wymyslilismy by uderzyc na gory ramujace jezioro od zachodu. Ruszamy na Tsaurtai Ekh Uul -2515m. Za opuszczona stacja radzieckich naukowcow wpadamy w las. Droga ciagnie sie dlugo, najpierw plasko, potem w gore, coraz wyzej, by w koncu odslonic widok na sciane Sajanow Wschodnich. Skaliste masywy, z rzadka poszarpane ( glownie wapienne). Za naszymi plecami zostawilismy jezioro - z tej wysokosci mozna lepiej docenic jego wielkosc. Biorac kolejny zakret ujrzelismy wspanialego orla, ajkies 5 metrow przed nami, z galezi, poderwal sie do lotu. Idziemy dalej. Dech zapiera ogrom przestrzeni - widoki na kilkadziesiat kilomertow w kazdym kierunku - widac jak na dloni pagory po wschodniej str. jeziora, "maly Bajkal" i koryto podziemnej rzeki (po powierzchni plynie jedynie w czasie roztopow) wsrod ogromnych polaci gestej, modrzewiowej tajgi. Zielen rozpruwa bialy pas polamanych skal, posrod ktorych lezy wiele wyrwanych drzew. Szlismy dalej z nadzieja na dotarcie do ktoregos ze skalistych wierchow. Niestety, mimo pokonywanych wzniesien nie zanosilo sie na zmniejszenie dystansu miedzy grzbietami - caly czas biegly rownolegle. Idziemy i idzeimy.
Zapomnielismy zakomunikowac, ze od wczoraj rano mamy wlasnego psa spiacego przy namiocie, lazacego z nami wszedzie - rowniez tutaj.
Koniec koncow gdy mielismy mokre buty, droga zniknela w zaroslach i po ponad 4 godzinach (do szczytu mailo byc 2-3), zarzadzamy odwrot. Chyba nikt ze wskazujacych nam droge - na dole, tedy nie szedl. Ostatnia godzine, nie dosc ze kulejemy (od wzdymek - z goraca i wilgoci), to raz po raz ogladamy sie na niebo, bo zbliza sie ulewa. Pierwsza fale znosimy na luzie, ale druga to juz nie przelewki - biegniemy by jej uniknac. Do znajomego sklepiku dopadamy mokrzy. Wstepujemy do francuzow i suszymy polary przy jurtowym kominku oraz umawiamy sie na wspolny wyjazd do Moronu. Pojawia sie slonce i ladna podwojna tecza ze wszystkimi kolorami widma. Zjadamy obiad przy ognisku. Czarnulka spi przy namiocie co chwile robiac poploch wsrod podchodzacego stada jakow - bardzo dobrze bo wala ogromne kupy w bliskim sasiedztwie. Nastepnego ranka jedziemy do Moronu.