Razem z Piotrem powedrowalismy na stacje, pomachal nam na do widzenia i tak sie rozstalismy. Przed kupowaniem biletow na twarde siedzenia tego pociagu spodziewalismy sie, ze bedzie zaladowany do maksimum. Na dworcu UB nie bylo zle ale w srodku okazalo sie, ze i tak kazda kanapa ma 2x tyle pasazerow i przybywalo na kolejnych przystankach.
Jechali odziani w tradycyjne plaszcze, przepasani jaskrawymi wstegami, obuci w masywne kozaki i welniane skarpety. Lipiec 30st. w cieniu. Wywalczylismy pol trzyosobowej kanapy i zasypiamy z butelka PET pod glowa. Raniutko podnosimy ciala, siadamyu w rzadku i patrzymy przez okno. Caly przedzial w niedlugim czasie wraca do zywych bo zblizamy sie do stacji koncowej - Erdenet. Od tej pory juz tylko droga. Jako ze planujemy stopa, przedzieramy sie przez gaszcz szukajacych pojazdu i oferujacych przejazd. Przygotowujemy sie na ewentualne 2-3 dni bez dostepu do dobr (dlugi spacer) - robimy zakupy. Po obfitym sniadaniu zarzucamy po garbiu i ruszamy wzdluz drogi - celem jest oddalonyt o okolo 110km klasztor Amarbayasgalant. Nie uszlismy nawet kilometra, pierwszy zatrzymany samochod zabiera nas we wlasciwym kierunku. Pakujemy sie do starego minibusa marki UAZ i ruszamy. Rozmawiamy sobie pocietym ruskim z milym kierowca ktory przed wysiadka (przy bitej drodze na klasztor) mowi ze my friend i no diengow. Od razu widac, ze przez pozostale 35km o stopa bedzie trudniej.
W ciagu godziny mijaja nas dwa autka jadace w przeciwnym kierunku. Po okolo7km pojawil sie pierwszy jadacy w pozadanym kierunku, machamy juz z daleka. Pakujemy sie obok workow z ryzem, maka, cukrem, 6 owiec i masy najrozniejszych towarow. Droga jest fatalna (tzn.typowa) - raz po raz podskakujemy do gory. Wsrod pieknych trawiastych wzgorz stajemy obok motocyklisty w ubranku jak z pocztowki, ktory podrzuca nam dodatkowego pasazera. Odbijamy lekko z kursu by podrzucic dziewczyne do jurty - pijemy mleko, jemy suszone i sucharki nurzane w masle. Przy ger-campie (grupki turystycznych jurt) zostajemy wysadzeni i po slonej herbacie ruszamy pozostale 4km. Klasztor polozony jest u czola doliny, w otoczeniu lagodnych zielonych pagorow. Nic nie maci sielskiego obrazu. Niektorzy twierdza, ze to najladniejszy zabytek kraju - jestesmy sklonni uwierzyc juz teraz. Jest jedynym ktory nie ucierpial w czasach komunizmu. Rozbijamy namiot na zboczu kilkadziesiat metrow ponad nim.
Kanapki z dzemem, umyte zeby, namiot zlozony - ruszamy dalej. Ostatnie spojrzenie na klasztor w porannym sloncu i ruszmy przes siebie. Nie ma nas kto zabrac wiec z buta. Nie ma na co czekac - najwyzej prznocujemy na stepie. Po drugiej godzinie wedrowania slonce grzeje poteznie, plecaki przygniataja coraz mocniej i nic nie jedzie. Chcemy dotrzec do Baranburen by zobaczyc troche Naadamu (obchody swieta Niepodleglosci) na prowincji -> ciekawszego. Wreszcie zabieramy sie z para Amerykanow z corka, zlitowali sie nad nami. Zwykle auto raz po raz zawadza podwoziem o kamienie i wertepy, dwa postoje na chlodzenie i wysiadamy przy powazniejszych dziurach. Do Baranburen lapiemyu dzipa z mongolskimi kowbojami. Tam nic sie nie dzieje, leniwa wiocha, chlopi graja w bilarda pod sklepem, psy dysza w cieniu, asfaltu brak, do sklepu podjezdza sie konno. Wracamy na droge. Lapiemy okazje po godzinnym spacerku - w ogromnym scisku z wesola rodzinka posuwamy do samego Erdenetu pod stadion gdzie odbywa sie Naadam.