Nastepnego ranka wypadamy na dworzec gdzie niestety chwilke spozniamy sie na pociag do Dong Dang, nastepny 13:45. W tym czasie zostawiamy plecaki na dworcu i lazikujemy po ukochanym Hanoi:). Zjadamy obiadek w ulubionym miejscu, zakupujemy pamiatke i wymieniamy reszte kasy na dolce.
Wreszcie ruszamy - w oddalonym o 162km DD bedziemy planowo za 6 godzin...
Za oknem ladne krajobrazy mijamy powoli. w DD wysiadamy po zmroku, miasto wyglada jakby odcieto prad, czarno prawie. Ruszamy jak to w zwyczaju z buta do granicy (4km). Przed 21 przy szlabanie oznajmiaja nam - lamanym francuskim, ze juz zamkniete i o 7 rano otwieraja. Odrzeklismy im, ze trudno i nie ma sprawy - poczekamy.
Nie wiedziec czemu nie w smak mundurowym takie rozwiazanie i coraz silniej przekonuja zeby wracac taksi do miasta i przespac sie w hotelu bo tu nie wolno. Widzac ze zbliza sie ulewa, nieuchronnie dzwonia po taksowke. Ku niezadowoleniu nie korzystamy z uslugi i zajmujemy prycze pod daszkiem w pobliskiej jadlodajni/domie.
Wypijamy czarna jak smola kawe nad ktora sleczelismy jak dlugo sie dalo. Mieszkajacy tu proponuja nam by wynajac od nich miejsce do spania podajac cene jak z poorzadnego hotelu w stolicy (100000VDN - ok6,5$), spuszczaja do 50tys. ale my mamy 20 a wiecej i tak nie dalibysmy. Deszcz leje ale troche lzej wiec ruszamy z plecakami pod bambusowa wiate nieopodal, ktora dzielimy z grupka chinczykow. Tam rozmawiamy dlugo i ok 3 przysypiamy na trzy godzinki z hakiem.
Spodziewalismy sie byc w Chinach wczoraj. Swit zastal nas po tej stronie.
Granice chinska przechodzimy bez problemu, pan wbija pieczec w podane miejsce.
Po wyjsciu uderza nas... fala szczescia!
Trzymac kciuki by na granicy z Hong Kongiem bylo tak samo.