Zaraz po swicie spacerkiem skierowalismy sie w strone miasta(3km), ponad ziemia - plecaki zostaly w Wientianie. Mijamy po drodze babeczki z koszyczkami: zastanawialo nas co robia tu tak wczesnie. Wytlumaczenie nadeszlo - pokawil sie sznur mnichow w pomaranczowych szatach. Widzielismy ich juz wiele razy, chodzacych po swicie zbierajacych jalmuzne, ale nigdy nie bylo ich tak wielu. Babeczki, na kolanach wrzucaja kazdemu z kolei, do miski co maja. I tak codziennie. Widowisko nieco stracilo na uroku gdy doszlismy do glownej ulicy - mnichow z pewnoscia ponad setka, darczyncow tez wielu, no i nie mniej wycelowanych obiektywow. Rozbawila nas biala dziewczyna na kleczkach z cycami jak donice i dekoltem do pepka - biedni mnisi, posluga latwa nie jest, pokusa co krok... Niedlugo zajmuje nam znalezienie i stargowanie pokoju (6$/2os.), chyba najlepszego jaki mielismy za podobne pieniadze - z lazienka, tv i helikopterem na suficie. Wykapalismy sie i wypad.
Zjadamy zupe przy ulicznym mini stoliczku. Szukamy netu by sprawdzic nowy pomysl - wyjscie z naszej tragicznej sytuacji: ile za lot do Mongolii - niestety brak pradu w miesie. W biurze podrozy po kilku minutach z pomoca globusa wskazujemy cel podrozy (Ulan Bator) - niestety loty sa przez Moskwe.., poza tym kupa kasy. Zaczynamy rozgladac sie po tym uroczym miasteczku, niezwylke bogatym w swiatynie, drewniene domy kolonialne, lezacym w widelkach Mekongu i rzeki Nam Khan. Na terenie starego miasta(1kmx300m) stoi okolo 30 swiatyn, z czego cztery na wzgorzu Phousi) na ktore wiedzie 400 stopni. Ladnie jest ale nasze zmartwienie co dalej? nie pozwala nam sie zachwycic...
Platamy sie snieci, kupujemy owoce i wracamy na drzemke.
Po poludniu i wieczorem szwedamy sie po bazarze i niewielkich uliczkach, nasze glowy sa gdzie indziej. Przed spaniem kolejny raz wraca zlosc na zoltych urzedasow i myslimy ostro jak ominac lub raczej (niestety) przeskoczyc olbrzyma.
Wat Xieng Thong to chyba najpiekniejsza swiatynia buddyjska jaka do tej pory widzielismy. Wogole milym jest wrazenie, ze otaczajaca tkanaka miejska w duzym obszarze daje sie odbierac jako prawdziwie zabytkowa (lacznie z pospolitymi domostwami), autentyczna, zywa, bogata, krzywa, rozlatujaca sie czasem, kolorowa, przasna, swojska... Dawno tego nie czulismy. WXT jest rewelacyjnym przykladem architektury drewnianej regionu: pietrzace sie daszki i obfite dekoracje rzezbiarskie. Wewnatrz multum szczegolu - na czarnym/czerwonym tle scian wyklejone zlotymi platkami setki postaci i scenek. Na tylnej scianie swiatyni mozaika - Drzewo Zycia. W drugim pod wzgledem wielkosci budynku kompleksu znajduje sie karawan/barka z urnami mieszczacymi prochy rodziny krolewskiej. Wracajac zagladamy do co chwile pojawiajacych sie obiektow. Wspinamy sie na gorke Phousi ale odstraszeni oplata odkladamy to na okolice zmroku - oplacalo sie bileterow brak. (Co tu robic? wciaz kolacze sie po makowce). Motyla noga...
Przed odjazdem zjadamy zupke w przydroznym barze(?) gdzie miejscowi zajadaja sie gotowanymi (wewn. jajka) embrionami kurczaczymi, normalnie jak na twardo tylko ciemno szare w srodku i maly blady nieszczesnik...
Wracamy nocnym do stolicy, bo w tym stanie nie mozemy korzystac, inne priorytety. Mamy plan A i B, ten pierwszy odpowiada nam duzo bardziej. Trzymac kciuki.