W Nong Khai na wstepie otaczaja nas Easy raiderzy od trojkolowcow, my zwyczajem wybieramy spacer - widac jak rzadko, ze nie maja wiele do roboty. Poszukiwania noclegu owocuja znalezieniem taniego i przyjemnego miejsca nad Mekongiem - naturalna granica z Laosem. Nong Khai uklada sie kilkoma rownoleglymi do rzeki ulicami i wlasciwie nie ma sie tu czym zajac poza piciem piwa w knajpkach, co znakomita wiekszosc rezydujacych w miasteczku bialasow robi. Upieramy sie jednak by miejsca nie przekreslac. Przechodzimy obok Wat costam kolo nabrzeza i odwiedzamy Wat Po Chai - z cudownym wizerunkiem Buddy (zlotym) i nowymi ale zgrabnymi malowidlami sciennymi. Swiatynie buddyjskie Tajlandii (po XVII wieku) sa do siebie bardzo podobne...
Ostatni dzien w T. zaczynamy przed siodma. Piec razy sprawdzamy, czy wszystko zabrane. Chcemy ruszyc wczesnie by uniknac goraca. Na dworcu po 30 minutach marsz okazuje sie, ze bilet do Vientianu kosztuje 55B. Zonk, babka w hotelu powiedziala, ze to ok 20B.., tyle odlozylismy. Niedziela, w poblizu zadnego kantoru. Startujemy z buta - do Mostu Przyjazni - 6km. Na przejsciu odprawiaja nas szybko (pomiedzy brzegami trzeba jechac autobusem - zakaz spacerow), a po laotanskiej stronie, pomimo posiadania wizy Welcome Fee - oplata wjazdowa! Na szczescie niewielka ale niefajne. Dobiegamy fartem do lokalnego autobusu i ladujemy sie na poklad. Pomiedzy plecakami Anka siedzi na jednym poldupku, Wojtek stoi na jednej nodze.