Przed dworcem zjadamy kilka smazonych bananow i po zebraniu informacji po indonezyjsku o mozliwosciach jazdy dalej, ruszamy z buta. Najlepszym wyjsciem byloby dostac sie do wioski w sasiedztwie Bromo przed 7:00. Uslyszelismy, ze z oddalonego o 7km dworca pierwszy minibus wyjezdza o 4 rano. Dostajemy cenne wskazowki od dziadzi mowiacego ingrris i wiemy juz wszystko. Po przejsciu kilku kilometrow niemal zderzamy sie z tym samym starszym panem - czekal na nas (podwieziony moto) by wskazac nam dokladne miejsce lapania ostatnich (ok22:00) bemo na odlegly terminal.
Na miejscu Wojtek idzie zorientowac sie kiedy i co jedzie do Cemoro Lawangu. Odmawia wiele razy natarczywemu gosciowi z agencji proponujacemu taksowke. Pytajac policjanta w polowie zdania wkracza ten sam facet. Denerwuje tym i dodatkowo "pykaniem" palcem, Wojtek odtraca mu reke. Reakcja niespodziewana - smierdziel wyprowadzil cios. Szczesliwie unikniety, gosc oszalal. Napieral przez dwie minuty machajac "cepami" jak wariat, bez skutku. Wokol zebrala sie 30 osobowa grupa -klepiaca po plecach i popychajaca - kierowcow i innych, policjant obok nie reaguje... Dobrze, ze nie doszlo do linczu. W koncu ktos uspokaja idiote, rozplynelo sie. Drugi z mundurowych obiecuje ze bedzie mial oko na wszystko i poleca zasiasc na lawce obok strozowki. Kilka nastepnych godzin rozmawiamy z chlopakiem, ktory zadawal calkiem fajne pytania, np: czy w Polsce tez mamy ten sam ksiezyc? W ktora strone ziemia jest okragla (myslal ze walec).
Okolo 4 policjant informuje nas, ze mozemy pakowac sie do pierwszego busa. Budzimy kierowce i biletera, ktorzy twierdza ze za 15 minut moga ruszyc. Jechalismy jakies 2.5 godziny, dystans nie byl duzy ale wyjechalismy ok 2km w gore. Switalo pieknie, niebo minilo sie wszystkimi odcieniami czerwieni, prominie nadaly bujnej zieleni cieply odcien. Na zboczach glebokich na setki metrow dolin rosly miliiony kwiatow. Gdy wtoczylismy sie na krawedz krateru (srednica ok 10km), slonce wisialo nisko nad Cemoro Lawang. Postanowilismy nie zwlekajac ruszyc w kierunku Bromo, ktory puszczal kleby bialego dymu. Chcielismy zostawic plecaki, ale brak bylo w poblizu ludzi dobrej woli i gdy zakrzykneli nam cene (myslac, ze nie mamy wyjscia) postanowilismy im pokazac, ze nie wszyscy przystana na ten proceder.
Powoli zeszlismy z krawedzi blotnista sciezka do morza zastyglej lawy - jakies 150 metrow nizej. Z zwietrzalej powierzchni unosily sie kleby kurzu przy kazdym kroku. Wzasiegu naszego wzroku byl Gunung Bromo (2329), Gunung Batok (2440) i swiatynia hinduska, w ktorej wyznawcy skladaja dary majace ulaskawic gniewna gore.
Nie czulismy ani ciezaru, ani zmeczenia. Krajobraz nas oczarowal. Stozek G.Batoku - jak wulkan z bajek, rozrzezbiony regularnie, widac dokladnie ktoredy splywaly potoki lawy. Spieszylismy jednak do Bromo, glownej atrakcji. Z dala czuc bylo siarkowy odor - zapach z glebi ziemi, z piekla). Wspinaczka na jego krawedz, po kilkuset stopniach juz dala sie nam nieco we znaki. Zrzucilismy plecaki i zaczelismy podziwiac wytwor natury. Gleboko na dnie niecki - nieregularne pekniecie, stamtad wydobywaja sie te kleby. Wszystkie odcienie szarosci, glebokie rysy w ziemi, przywodza na mysl ksiezycowe krajobrazy. Takich cudow jeszcze nie widzielismy - nr 1 na liscie =Natura=. Wiedzielismy, ze w poblizu otwiera sie widok na G. Semeru - kolejny aktywny wulkan.
Z miejsca widokowego przy Bromo nie da rady go namierzyc. Poszlismy przed siebie sciezka po krawedzi (zostawiajac za soba wszystkich - i tak niewielu, turystow), zwirek obsuwal sie pod nogami. Mielismy nadzieje ze z pobliskiego wzniesienia uda sie dojrzec to czego szukamy. Nie bylo prosto... Wedrowalismy w pocie czola przezponad godzine podchodzac pod kolejne gorki. Wreszcie ukazal sie wynagradzajac wysilek. Kolejny idealny stozek, potezniejszy znacznie od poprzednich - 3676m. Szaro - rozowy, o rownomiernych bruzdach. W nieregularnych odstepach czasu, ale za to niezawodnie - co 5-15 minut wypuszczal chmury. Nie byl to bialy dym, jak z Bromo, potezne geste, popielate ksztalty - jak wybuch bomby. Cos pieknego.
Postanowilismy wracac zanim slonce zacznie grzac na powaznie. W pocie czola, tym razem dokladnie czujac kazdy kilogram dzwiganego dobytku, kroczylismy do miejsca z ktorego wyszlismy. Nie mielismy nic wody, nie zdazylismy kupic rano - tak nas gnalo do glownego punktu zainteresowania. W brzuchach burczalo, po tej nieprzespanej nocy, glodni i spragnieni z bolem stawiamy stopy. Ledwo wciagnelismy sie wspominana blotnista sciezka. Transport z powrotem do Probolinggo znalazl sie blyskawicznie. Na feralnym dworcu w P. przesiadamy sie w zolte bemo do centrum. Tam zmagany sie jeszcze z poszukiwaniem hotelu (jak na zlosc wszystko zajete przez lokalnych). W koncu jednak znajdujemy schronienie, kiepskie miejsce (55000Rp/2os ze sniadaniem). Nastepnego dnia rano o 7:15 ekonomiczna strzala ruszamy w kierunku Yogyakarty. Po krotkim czasie stajemy sie nerwowi w zwiazku z biegajacymi po scianach i podlogach prusakami. Eksterminujemy przy nadarzajacych sie okazjach, ale po wybiciu ok. 20 populacja nie maleje. Wnioskujemy, ze maja swoj domek w scianie. Zmieniamy wagon i wreszcie jest spokoj. Mijamy Surabaje - drugie najwieksze miasto Jawy, poprzedzona lancuszkiem niesamowicie gesto rozmieszczonych i wymyslnych domostw (blaszanych). Przed nimi stoja rozne ciekawe dodatki wozki/pojazdy, domki "na kurzej stopce"... W tle hi-tec, wierzowce, szklo i blichtr. Fasada.
Konieczne by odnotowac, w 10 godzin jazdy przez pociag BEZ PRZERWY przetaczaja sie ludzie sprzedajacy jedzenie, ksiazki, zabawki, drapaczki do plecow, mloteczki do stop, koszulki, czapeczki, lody napoje, miotly i wiele niewiadomego nam przeznaczenia. Tlok zwiekszaja biedacy proszacy o jalmuzne, zamiatacze podlug i setka grajkow i spiewakow.
Wostatniej chwili orientujemy sie ze to tu. Wyskakujemy i bez zwloki idziemy w strone hotelu. Znajdujemy dobre i tanie miejsce (35000Rp/2os.). Organizujemy motocykl na jutzrejsze wycieczki.