Do Rantepao przyjezdzamy po poludniu, chwile przed codziennym ulewnym deszczem. Szybko znajdujemy hotel (35000Rp/2os.) i wychodzimy na jedzonko. Wstepujemy na net ale chodzi tak wolno, ze mozna sie poplakac.
Wstajemy wczesnie by ruszyc na zupe - baze dla antymalarycznego, chemicznego swinstwa, ktore dzis lykamy. Niestety minelismy sie z gosciem majacym dostarczyc nam swoj motocykl. Zahaczamy o informacje turystyczna i wysluchujemy co warto i gdzie jest... Potem rozgladamy sie za mechanicznym koniem, lub kucem raczej.
Po chwili dostajemy w swoje rece Jamaszke z benzyna za 50000Rp. Wkladamy po helmie i ruszamy w opracowana przez Anie trase. N apierwszy ogien w TT idzie Kete Kesu - jedno z najbardziej znanych miejsc w okolicy. Tam po raz pierwszy z bliska, widzimy to, co z Indonezja kojarzylo sie zanim tu dotarlismy. Szereg autentycznych - starych domow w typowym ukladzie - frontem do traktu oddzielajacego domostwa od nieco mniejszych spichlerzy na slupach (na ryz). Wypadaloby zaczac od pochodzenia formy chat - a w szczegolnosci ich dachow. Tongkonany przypominaja w bocznej elewacji poroze bawolu - zwierzecia czczonego przez ludnosc Toraji ze wzgledow mitologicznych i ekonomicznych. Domy lokowane sa zawsze na osi polnoc - poludnie, krotkim bokiem do glownej ulicy. Ksztalt dachu osiaga sie przez ukladanie warstw cietego pedu bambusa na idealnie wyprofilowanych belkach i podporach (konstrukcji). Kazdy budynek posiada obowiazkowo rzezbiony (lub prawdziwy) bawoli leb - zawieszony od przodu - stanowi o prestizu (zamoznosci) zamieszkujacych go ludzi. Slup wspierajacy nadwieszony dach to miejsce "ekspozycji" poroza bawolow (im wiecej, tym lepiej). Do tego cala chata pokryta jest malowidlami i rzezbieniami ukazujacymi zwierzeta domowe lub tradycyjne wzory. W Kete Kesu ogladamy jeszcze groby w skalnej scianie i bardziej niesamowite - starsze, wiszace trumny (na zamocowanych do klifu balkonach). W Palatoke - podobne widoki. Boczne drozki jakimi przemierzamy okolice gwarantuja piekne obrazki o soczystych kolorach. Kazdy plan, od gorzystego tla przez ryzowe pol ipalmy do pozdrawiajacych, smiejacych sie dzieciakow i uciekajacych spod kol jaszczurek - cieszy oczy. I tak plynelismy z usmiechem na gebie przez kolejne - Randan Batu, Balik, Sangalla, Suaya, Kambira (pochowek dzieci w drzewie). Mimo ze sa chrzescijanami (glownie) to ceremonie pogrzebowe roznia sie zdecydowanie od nam znanych. W lemo ogladamy skalne groby pilnowane przez tau-tau, ktorych tutaj wiele. Tau-tau to naturalnej wielkosci rzezbiona postac zmarlego - odziana, siedzaca lub stojaca i wpatrzona przed siebie. W zamierzeniu ma strzec grobowca, ale ostatnimi czasy zlodzieje pladruja katakumby, ktore podlug tradycji wypelniane sa osobistymi rzeczami zmarlego. Po obejsciu skaly z galeriami schodzimy do wioski ponizej, gdzie zaskakuje nas sytuacja - oto trafilismy na pogrzeb. Dowodzi to,ze slowa spotkanego wczoraj typka (przewodnika miejscowego), co chcial nas za "drobna" oplata zabrac do wsi na tradycyjny pogrzeb - byly klamstwem - mowil ze dzis jest tylko jeden i w innym miejscu. Jakkolwiek nie chcielismy brac udzialu w takiej organizowanej atrakcji - choc presja jest duza, bo wszyscy (prawdopodobnie) odwiedzajacy Toraje ogladaja te ceremonie, to trafienie tam przypadkiem dalo nam troche satysfakcji. Widok zalatwil nas na ulamek sekundy - prawie weszlismy w kaluze krwi z porozrzucanymi wkolo kawalkami skory i wielkim odcietym lbem bawola, polozonym w centrum na palmowych lisciach. Przypomnial nam sie Pakistan (Id).
W drodze powrotnej zatrzymujemy sie jeszcze w Londa, w miejscu gdzie narodzila sie tradycja chowania ludzi w erongach (drewnianych trumnach), skladanych w jaskiniach. Ania mowi ze poczeka, mam isc sam. Biore jednego jej klapka (moj sie rozerwal na poprzednim przystanku) i dwie czolowki. Dziekuje za uslugi chlopakom z gazowa lampa i wchodze do srodka - ciemnosc widze. Wlaczam latarki i dreszcz przebiega mi po plecach - wsrod fantazyjnych form gladkiego, skalnego wnetrza porozmieszczane sa trumny na piedestalach i polkach ze szczezacymi sie czaszkami. Zagladam w niski korytarzi obserwuje w tej ogromnej ciszy otoczeni - ludzkie szkielety, trumny i swobodnie opadajacym po nich draperiom azurowych firanek. Pierwsze skojarzenie z odleglego dziecinstwa - skarb piratow. Szukam wzrokiem czaszki z zasklepionym oczodolem.., uaa! Nie ma, ale cisze zmacil jakis dzwiek zza rogu - szczur pewnie, pomyslalem sobie i szukam dwoma promieniami lokatora, sadzac ze speka i ucieknie.
W jednym momencie dzwiek sie lekko nasilil i z czerni wylonil sie nietoperz, podlatujac na metr czy poltora przede mnie. Byl tak wielki - mialem wrazenie, ze byl na wyciagniecie reki. W obrysie serca okolo 50 cm szerokosci. Trwalo to dwie sekundy - wylonil sie, "stanlal" w pozycji znanego wszystkim Czlowieka Nietoperza, co to zamierza wlasnie dac nura w odmety skalanego nierzadem i przestepczym procederem miasta. Mowiac elegancko prawie narobilem w spodnie. Ogladam jeszcze jedna komnate, z zawieszona na chaotycznie zblokowanych w skale belkach trumna. Wracam do wyjscia. Naswietlam jeszcze jedno zdjecie, gdy u wejscia pojawia sie para z Francji z gadajacym bez opamietania przewodnikiem i rozswietlajaca calkowicie wnetrze megalatarnia. Czar prysl i klimat gdzies ulecial... Wrocilismy do Rantepao, zataczajac petle w poludniowo - wschodniej czesci Tana Toraji. Wpadamy do naszego pokoju na moment i jedziemy dalej. Zanim odwiedzim polnocne rubierze, wpadamy na bazar za miastem. Zjadamy zupe i kupujemy slodkosci (miedzy innymi banany w ciescie) oraz odkrycie - owoc salak. Smakuje jak dojrzala czarna jezyna - do kwadratu, a pokryty jest skora jakby zdjeta z weza. Opuszczamy rejon bazaru kierujac sie w strone Palawy. Kazda z drog na zalety trasy widokowej a do tego pogoda zaczyna sie zmieniac - z jednej strony opadajace slonce, z drugiej ciezkie, wielowarstwowe deszczowe chmury. Od kilku postojow sprawdzamy stan zbiornika paliwa (wskazniki nie dzialaja) szacujac czy da sie wy konac plan bez tankowania. W Palawie zachowalo sie 11 autentycznie starych i doskonale zachowanych przykladow domow Tong-konan. Swietne jest rowniez to, ze zyja w nich nadal ludzie - wlasnie odbywal sie mecz miejscowych dzieciakow w pile pomiedzy spichlerzami a chatami. Jeden z domow obwieszony jest chyba setka bawolich rogow - klasa. Wracajac odbijamy do Bori, gdzie maja sie nam ukazac obeliski dopelniajace "oferte" TT. Niefortunnie wybieramy niewlasciwy zakret i bladzimy przez kilka kilometrow (benzyna!). Z pomoca miejscowych i podstaw bahasa indonesia odnajdujemy trop. Zjezdzajac spory kawalek na luzie i mijajac kolejna wies - docieramy. Sa menhiry znaczace dwa kregi wokol zawieszonego na drzewie "domku" i obszar ten byl miejscem wysylania zmarlych na tamten swiat.
Niebo powoli szarzeje a my jestesmy gdzies poza glownym szlakiem, paliwka powoli brakuje i zbliza sie godzina oddania sprzetu. Zwalniajac co jakis czas do zera - dziury niewiarygodne - pokonujemy kilometr za kilometrem, zaczyna mzyc. Ludzie pokazuja nam skroty do R. i jakims cudem dojezdzamy przed deszczem, kilka minut po 18, na suchym baku do celu:).
Pozostale dwa dni spedzamy naleniwych spacerach po okolicy i zapoznawaniu sie z jego folklorem. Nocnym autobusem ruszamy do Makassaru. Przejazd mial trwac 8 godzin, ale liczylismy ze sie przeciagnie i nie wyladujemy tam w srodku nocy. Kierowca jechal jak waryjat, ale postoje byly czeste. Przed switem budza nas jednym powtarzanym slowem Makasar! Rozgladamy sie, a tu zadnych punktow odniesienia - jakas obwodnica, nie wysiadamy. Udalo sie w koncy wyegzekfowac podwiezienie do centrum. Najtansze autobusy oferuja usluge "od drzwi do drzwi" w walce o klienta, trzeba sie tylko uprzec.
W Makassarze swita.