Wstalismy nie wiedzac co ze soba zrobic. Wyspa Tarutao nie ma bezposredniego dostepu do raf - na czym nam wczesniej zalezalo. Szkoda kurde bo chcielismy oczy kolorkami pocieszyc...
Po krotkiej naradzie kupujemy bilety na wyspe Adang - okazuje sie ze jest mozliwosc wyskoczenia na Tarutao i po dniu, czy dwoch na tym samym bilecie dalej do A.
Poszlismy na wysmienite sniadanie - omlety o strukturze francuskiego ciasta plus kawa.
Gdy znalezlismy sie z powrotem, przed lada agencyji zauwazylismy plecak Alpinusa - znaczy ze nasi tu sa. Tak poznalismy Anie i Romka. Plyna ta sama lodzia co my, tylko dalej na Koh Lipe. Milo jest z kims pogadac raz na jakis czas, poza tym wydali nam sie na prawde w porzadku - oboje mieszkaja w Norwegii do ktorej nawet nas zapraszali (pozdrawiamy z tego miejsca).
Po zejsciu na lad - na Tarutao i uiszczeniu zlodziejskiej oplaty za wstep do parku, ruszamy. Omijamy szerokim lukiem chatki i kemping przy przystani gdzie zostaje 95% przybywajacych i wedrujemy przed siebie w poszukiwaniu ustronnego miejsca.
Zar leje sie z nieba, zielen wkolo oszlamia intensywnoscia - jak po deszczu.
Przy zachecajacej strzalce z 1km postanawiamy odbic w las. Scierzyna raz opadala, raz piela sie w gore, by pod koniec zaskoczyc kawalkiem wyczynowym - z lina (w dol).
Niestetyplaza nie powalila nas, poza tym morze nawyrzucalo troche smiecia. Zniesmaczeni ruszamy z powrotem, denerwujac sie na tych od parku, bo to widac - kasa za wstepy idzie do kieszeni wybranych, na utrzymanie glownej plazy i budowe tego co wkrotce przyniesie zysk (domki niby-bambusowe i inne restauracje), ale zeby zajac sie reszta... Nie ma potrzeby, niewielu - jak sie przekonalismy tam dociera.
Goraco... Dzungla zyje, slychac ja, rusza sie. Gdy idziemy droga przez wiekszosc czasu absorbuje nasza uwage calkowicie, z boku atakuja wielkie owady, wazki, pod nogami szmery i szelesty uciekajacych jaszczurek. W gaszczu czasem cos halasu narobi przeszywajac go jak pocisk, - widzielismy dzikie swinie, pewnie cos jeszcze tam jest...
Po 4,5 godziny kombinowanego marszu zatrzymujemy sie na odpoczynek - calkowicie mokrzy od potu.
Znienacka przechodzi nad naszymi glowami krotka i gwaltowna burza.
Decydujemy isc kilka kilometrow dalej do Ao Son - tam bedziemy sie rozbijac.
Po kolejnej godzince z okladem (gory i doly) dotarlismy na miejsce. W domkach przy plazy dostrzeglismy jedynych ludzi (2) poza otoczeniem mini-portu, dobrze - 3km. plazy nalezy do nas. Rozkladajac namiot spogladamy na czerwony zachod slonca.
W ostatniej chwili udaje sie nazbierac troche drzewa na ognisko.
Gdy zrobilo sie ciemno juz opiekalismy chleb tostowy ktory z makrelami z puszki smakuje wybornie:). Wtem za wzgorzem, za naszymi plecami pojawil sie ogromny ksiezyc (w pelni) rozswietlajac wszystko. Bawilismy sie tym zjawiskiem, bylo jasno, niebo wkolo satelity mialo kolor blekitny, niesamowite... Gdy juz robilismy sie senni zaskoczyla nas dzika swinia - kawal zwierza. Przyszla zgarnac wyrzuconego przez fale kraba - na kolacje.
***********************************************************************
Swinie nas nie obudzily, choc w nocy musialy sie ostro posilkowac, bo sladow przybylo multum. Chlodny wiaterek wial od morza. Poranna kapiel w slonej wodzie zmywa z nas piasek. Zlozylismy oboz i zanieslismy plecaki do budki rangersow. Z malym obciazeniem ruszamy przez busz w gore strumienia do wodospadu LuDu, przy ktorym spodziewamy sie zacisznego kapieliska (slodka woda). Droga wiodla pod gore i nieraz trzeba bylo wspinac sie na skalki i kolosalne kamsztory. Towarzyszyl nam pudel (chyba...) z budki przy plazy. Pies kaciala - co krok nie dawal rady i trzeba bylo go podsadzac lub przenosic. Po ponad godzinie jestesmy u celu. W stawie plywalo mnostwo ryb. Byly tak wyglodzone, ze podplywaly do reki muskajac ja delikatnie. Sam wodospad okazal sie ciurkiem znowu, ale oczko wodne niczego sobie. Mimo pozornej naiwnosci rybek, nie daly sie zlapac w siatke, a planowalismy grila wieczorem...
Pocieszylismy sie kapiela. Woda byla orzezwiajaca, chlodniejsza niz w morzu, a miejsce urokliwe. W drodze powrotnej minelismy maly kopiec termitow. Niestety gdy juz dotarlismy - po plecaki, bylismy juz cali mokrzy od potu - taki klimat.
Kolejna noc postanawiamy spedzic na plazy Ao Molan, blizszej przystani (jutro na Adang). To miejsce wybrzeza wyspy wydalo sie nam ladniejsze, bardziej kameralne.
Zgrabnie rozkladamy namiot i Wojtek szybko rozpala ognisko - popedzany przez zwiastuny zblizajacej sie burzy. Niesamowicie zmienialy sie kolory morza i drzew przy tym ciezkim niebie i zachodzacym sloncu. Udaje sie zagotowac wode na moment przed oberwaniem chmury. Wsuwamy zupki schowani w przenosnym domku, obserwujac spektakularne blyski. Znowu plaza prywatna...
(((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((
Dzien od poczatku wydawal sie cieplejszy niz poprzednie. Wzielismy po odswiezajacym prysznicu i spakowalismy dobytek. Czeka nas 4 i pol kilometrowy spacer. Nie chcialo sie nam strasznie, ale nie bylo wyjscia - prom odplywal w samo poludnie.
W jedynymn sklepie na wyspie, przy przystani dokupujemy zupki i ciastka (zostalo nam jeszcze 10l itrow wody, kilka chlebow, ogorek i puszka z rybax2).