Dzien 6
Po uciazliwej pierwszej czesci nocy, jakos dalej sie uklada.
Budzik nastawiony na 5:45 okazal sie zdecydowanie za wczesnym. Powtorka o 6:00 na nikim poza nami nie robi wrazenia... Po kwadransie, mimo braku reakcji ze strony otoczenia, zapalamy swieczke (tu nie ma pradu) i wyjmujemy ulubiony dzem z herbatnikami. Bierzemy kubek wrzatku i zaczynamy poranna uczte. Zniecierpliwieni robimy troche zamieszania w sali i budzimy Belga. Shiva i swita innych przewodnikow zwleka sie leniwie z barlogow, na zewnatrz jeszcze ciemnawo. Ok. 7 z minutami ruszamy w strone obozu zdobywcow Annapurny. Pogoda od switu zepsula sie wyraznie co wprawia nas w zly nastroj i usposabia wrogo do leniwego przewodnika (po raz kolejny - umawialismy sie wczoraj na 6:00). Na okolo 500 metrow przed celem, wraz z przybywaniem wysokosci, pogoda poprawia sie zaskakujaco szybko (widocznosc) i powstrzymuje nas od skopania mu (Shivie) dupy:). No!
Tak wlasnie mialo byc, niebo zrobilo sie czyste prawie w calosci. Przechodzimy pomiedzy budynkami i lecimy dalej w gore. Reszta zatrzymuje sie przy obozie ABC (4130m) odpoczac. Dochodzimy do krawedzi skaly, tam w oczy rzuca sie ,,gorska kaplica'' z promieniscie uciekajacymi chorogiewkami i otaczajacymi ja kopczykami kamieni (ku pamieci zmarlych). Idziemy jeszcze dalej i wyzej osiagajac z pewnoscia 4200 metrow - najwyzsze miejsce na naszej trasie. Kilka glupich zdjec podyktowanych tesknota za zdrowym wyglupem i przyjaciolmi daleko stad:).
W obozie z drugiej strony - po kilka fotosow ,,turystycznych''.
Wracamy szybkim krokiem do MBC (3700m), rozgrzewamy sie goracym plynem i bez zbednej zwloki ruszamy w dol. Rowno z pierwszym krokiem aura plata nam figla - grad. Nie widac dalej niz na 15-25 metrow wiec tempo zwlaniamy. W deurali Shiva przebakuje cos o noclegu na kolejnym postoju - ze wzgledu na pogode i miejsca schodzenia lawin - po drodze. Po raz kolejny wnerwia nas na miejscu - pokazuje schodzaca w oddali lawine i mowi ze jest mokry (!) i nie mozemy isc dalej. Jasne sie stalo ze do Bamboo nie dojdziemy - co wiaze sie z wysokimi cenami i strata cennego czasu jakiego nie mamy duzo. Po 30 minutach ide zapytac czy na pewno tu spimy a tu PRZYJACIELE stwierdzaja ze mozemy isc dalej. Godzina czy poltorej to zaden awans ale ok. Droga jest beznadziejna, teraz juz mokna nam cale ubrania (oprocz spodni - dzieki Filip)), bo leje mokry i rzesisty snieg z deszczem. W Doban zrobilo sie nerwowo bo przyjaciele trzymaja ze soba razem, cena za piecyk ta sama (miala byc nizsza wg Shivy), trudno.
Siadamy przy grzejniku gdzie dolacza sie jeszcze z 10 osob w tym polowa nepalskich darmozjadow. Suszymy uubrania i zjadamy po misce potrawki. Jesli pogoda sie poprawi, ruszamy jutro z kopyta. Jesli beda jakies nieporozumienia co do naszej checi zrobienia jak najwiekszego dystansu (mamy oponentow Shiva i Alex) to pieprzymy turystow i idziemy sami.
Dzien 7
Przez cala noc pada, a ranek nie przynosi nic nowego. Mimo wszystko zbieramy sie z lozek wczesniej niz reszta i czekamy przy grzejniku (w nocy jakies buce jedne przewiesily nasze ubrania - sa jeszcze wilgotne). Marzymy o powrocie do cywilizacji i naszego sposobu podrozowania. Shiva zadowolony siedzi pod koldra i nie widac by sie zbieral. Alex jeszcze spi... Ludzie nie wynajmujcie przewodnika to nie ma sensu - wszystkie informacje sa na dokladnych mapach (lawiny, osuniecia ziemi itp.), poza tym mozna pytac mijanych po drodze tragazy... Zjadamy 3 paczki herbatnikow, pojawia sie Alex. Nie jest za bardzo zadowolony - nie dostal na noc koca bo nie bylo. Uslyszal rano ze to jego problem (a u nas daja wrzatek za darmo...-tu ok0.5$ za kubeczek), jak mu sie nie podoba to mogl spac na dworze. Nie ma solidarnosci i braterstwa wsrod ludzi gor.
Wychodzimy pare minut przed 10, mzy. Poruszamy sie szybko - nie jest tak zle jak wczoraj, jestesmy w Bamboo. Bez zbednej straty czasu ruszamy dalej. W Shinuwa odczytujemy z tablicy, ze z Jhinu ( miejsce planowanego noclegu) do autobusu jest tylko 5 godzin. Wiedzac ze mozemy znacznie przyspieszyc samemu - decydujemy sie na spacer - 7 godzin(wg tablic), by oszczedzic sobie kolejnego noclegu w zimnie i uzerania sie z Cyckami. Informujemy Shive co i jak, a on ze ,,not possible in one day''. Wzbiera w nas zlosc, pokazemy dupkowi. On mowi ze nie idzie, a ostatni autobus do Pokhary odjezdza o 17:30. Klocimy sie na koniec troche - stwierdza ze nasz ,,tani'' sposob podrozowania jest zly i ze jestesmy biedni - on bogaty, a do Naya Pul nie ma szans bysmy dali rade... Gowno go obchodzi na co wydajemy pieniadze, zabieralismy zarcie by nie placic srednio 5x wyzszych cen - to nie jego sprawa (pewnie ma korzysci od przyprowadzanych turystow). Przekonuje najslabszego (i najwiecej wydajacego = przyjaciele) by z nim zostal bo nie da rady. Mamy to juz gdzies, ruszamy.
Odcinek z Shinuwy do Chhomrongu jest wyjatkowo meczacy - wysokie schody (2400sztuk). Mamy 5 godzin co w porownaniu ze zmieniajacymi sie danymi na tablicach powoduje male zdezorientowanie ( ok 10 godzin do Naya Pul). Niestety na kolejnych informatorach powtarzaja sie te same czasy. Lecimy ile sie da i jak najszybciej.
Niestety sciezka opada sie i wznosi raz po raz, po kilkaset metrow kazdy.
Taki urok... Godzine do Jhinu robimy w pol, poltorej do New Bridge w 40 minut.
Spotykamy koreanczykow z przewodnikami, ktorzy stwierdzaja ze minimum 5 biegiem do Naya Pul, ale pociesza ze jest pozniejszy autobus - 19:00. Nie spuszczamy z tonu i na pelnych obrotach pedzimy dalej. W Kyunri, krotki przystanek na ciastka i napoj.
Nadal droga ciezka, raz przy strumieniu, po chwili sto metrow nad nim i tak na zmiane.
Twarze pokrywaja sie nam pylkiem - sol krystalizuje sie na skorze, ocieramy sie z bialego proszku). Do Syauli Bazar idzie sie bardzo dlugo, kazda napotkana tablica pokazuje niesprzyjajace nam dane. Krajobrazy tarasowych pol, ostra zielen odswiezona deszczem i zapomniane wioski - to po drodze. Dzien bez przewodnika jest najlepszy.
Przychodzi kryzys bo ok 75minut do zmroku, wg tablic do celu 2:40. Mimo ryzyka noclegu w lesie, idziemy dalej... Decyaja byla dobra - za Syauli Bazar droga sie prostuje i mozna leciec! Regularnie spotykamy miejscowych przemierzajacych ta trase, duzo wiecej zabudowan. Na nizszych wysokosciach po prostu gesciej w ludzi. W nich zobaczylismy prawdziwych nepalskich wiesniakow, serdecznie pozdrawiajacych, z usmiechem, zyczliwych. U gory rzadzi turystyczny biznes... W poblizu Birethani wiedzielismy juz ze nie zginiemy. Do Naya Pul docieramy godzine po autobusie o ktorym mowil wstretny klamca Shiva - 18:30. Okazalo sie ze jest ten przelotowy ok 19:00. Zdazylismy wypic herbatke w swietle czolowki. Udalo sie, jedziemy do Pokhary!