Po 14 godzinach jazdy docieramy do "dworca" w Quecie. Autobusy wyjezdzaja z zagrody, teren idealny na wybieg dla swin, bajoro po kostki (taka pora roku).
Nie dajemy sie sprytnym naciagaczom i ruszamy piechota do jaskiegos hotelu. Widoki mijanych przybytkow i mijajacych nas wehikulow szybko otwieraja niedobudzone oczy. Niewiarygodna ilosc smiecia, wszelkich odpadkow. Widoki takie ze zwalniamy kroku.
Idac wzdluz rynsztoka trzeba uwazac by nie wpasc w ogromne dziury w sciezce.
Powietrze jest ostre i przejrzyste - widac osniezone, majestatyczne szczyty.
Idziemy uwazajacna mijajace nas riksze i zaprzegi osiolkowe. Ubiory jak z biblijnych czasow, turban i spodnie z sindbada.
Znajdujemy hotel, po kilku wizytach w recepcji pojawia sie obiecana ciepla woda. Musimy sie zdrzemnac - nie spalismy na plaskim od 4 nocy.
Po pobudce wyskakujemy na miasto. To nie jest pewnie oryginalne ani zaskakujace dla tych co juz tu byli, ale wyglad ulicy i jej zycie to taka egzotyka ze glowa mala. W stosunku do poprzedniego Iranu - szok.
Miasto wypelniaja przedstawiciele roznych mniejszosci i narodowosci.
Wymieniamy troche pieniadza, zaczepia nas jeden mezczyzna i mowi ingliszem zeby sobie na bazar skoczyc po jakas szate bo swiecimy z daleka, no i zeby po zmroku nie szwedac sie po miescie. Pzedstawil sie jako pracownik Air Force Pakistan, okej nic nas nie zaskoczy. Wpadamy na bazar i z pitami wracamy do hotelu.
Przed wejsciem rozlozona cala kuchnia i pachnie zachecajaco...
Do smacznego - tlustego i ostrego - posilku gratis woda. Dostawia nam koles szklanki z sasiedniego stolika, brudne od lap i ust z niedopitym plynem, bez zenady.