Przyjechalismy do Yazdu za wczesnie - planowo - ale dla nas za wczesnie (ok5).
W poczekalni nie juz miejsc siedzacych wiec rozkladamy sie na plecakach w centralnym miejscu pod telewizorem i tam w zasiegu wzroku kazdego zasnelismy.
Pobudka nie byla najmilsza - za oknem zawierucha - snieg z deszczem - w taka pogode w kraju ludzie dostaja depresji.
Tradycyjnie bulka/babeczka i napoj goracy otwiera nam oczka. Padac nie przestaje. mimo pory roku w tym miejscu swiata nie kalkulowalismy takich utrudnien.
Ok. 11 wkladamy kosmiczne kostiumy i wychodzimy mimo wszystko.
W Yezdzie jest - wpisane na liste UNESCO - najwieksze skupisko trad. i zamieszkanych
domow z blota mowiac krotko.
Plecaki zostawiamy w "informacji" za darmo, po pantomimicznych wysilkach - jakos nie mamy szczescia do ludzi mowiacych w innym niz Farsi jezyku.
Od ronda Beheshti zaczynamy zapoznawac sie ze starym miastem - duuuuzej powierzchni labirynt uliczek, przejsc, pasazy i placykow z wystajacymi wysoko ponad parterowe zabudowania kominami - lapia podczas letnich upalow (+50C) kazdy powiew chlodniejszego powietrza.
Blotnymi w ta pogode traktami dochodzimy do placu Amir Chaghmagh zamknietego z jednej strony przez potezny meczet.
Wchodzimy do drugiego przy tym samym placu, gdzie poznajemy artyste wykonujacego prace naprawcze przy historycznych mozaikach. Zaprasza nas do swojego warsztatu - pokazuje wielkoformatowe matryce i po ichniejszemu (niestety) tlumaczy jak przebiega caly proces ciecia, ukladania czy znaczenia zawartych symboli.
Wypijamy z nim herbatke i dostajemy Zrobiona przez niego plytke z napisem Ali(bratanek Mahometa).
Po wyjsciu zgodnie rozgladamy sie za jakims zarelkiem.
Zatrzymujac sie na moment przed okrawaczem miesa - z drugiego planu trzech gosci juz do nas macha. Nie dajemy sie prosic.
Wciagamy duze ilosci Grilowanej watroby i czegos jeszcze - rozmowa ozywiona ale znow w farsi -polsko - angielsku - plus duzo rysuknkow pomocniczych.
Zanim sie orientujemy - placa za nas i leca zalatwic nam taksi na dworzec.
Za taksi placimy, mimo protestow drajwera, po iransku i biegiem po bilety do Bam.
Czekajac 30 minut na autobus zastajemy dwa razy zaproszeni do czyjegos domu, nie pamietamy po raz ktory.
W autobusie poznajemy studenta anglistyki z Zahedanu. Po chwili okazuje sie ze zna sie z trzema typami obok, po ang. mowi kiepsciutko, zadaje jakies glupie pytania, a to o pieniadze ile i czy nam telefony dzialaja w Iranie. Nabieramy podejrzen kiedy chca nam organizowac hotel w Bam (mamy byc ok3 w nocy), a mieli jechac do Zahedanu itd.
Po drodze sniezyca i wojsko zamyka droge do switu, a my spimy spokojnie...
ziba znaczy piekny.