Po okolo poltorej godzinym rejsie doplywamy do Nunukanu. Mamy wrazenie, ze swiat wyglada nieco inaczej – budynki publiczne maja fajne, troche niepowazne, ludowe detale. Wiekszosc dachow oblozona jest blacha, duzo prowizorki drewnianej (pomosty, galerie). Okienko, policjant i jestesmy w nowym kraju. Zero turystow i znowu zainteresowanie miejscowych – grupki otaczajacych nas ludzi, podchodza i jesli cokolwiek potrafia w bahasa ingris - zagadna. Dzieki sluzbistom gromadzimy interesujace nas adresy w miescie (bank, biuro Pelni, hotel). Mily policjant rysuje nam mape i podpisuje ja wyraznie swoim imieniem i nazwiskiem (na wypadek klopotow).
Zanim zdazylismy wyjsc z bud. przystani znalazl sie czlowiek chcacy zaprosic nas do domu. Odmawiamy marzac o spokojnym wieczorze. Ruszamy w dwukilkometrowy marsz w palacym sloncu. Znalezlismy bank – parterowa budke przy czyms w rodzaju rynku. Pozostalo udac sie do hotelu. Po kilkuminutowym pobycie w pobliskim “Nunukanie” orientujemy sie, ze to miejsce o podwojnej funkcji – idac do ubikacji (syf) widzimy w otwartych pokojach uspione lafiryndy. Opuscilismy przybytek i skierowalismy sie z powrotem w strone nabrzeza. Ludzie w tym miasteczku wydaja sie rewelacyjni – nie ustaja pozdrowienia, z takim entuzjazmem jeszcze sie nie zetknelismy.
Meldujemy sie do nastepnego hotelu i zapadamy w sen. Niestety wiatrak nie dziala – awaria pradu…
Przed switem przebudzily nas spiewy (trwajace ok. pol godziny) z pobliskiego meczetu, naglosnione jak koncert na Wiankach. Okolo 9 ruszylismy do biura Pelni. Tak jak i wczoraj – witano nas z wszystkich okien, werand i podworek. Nie spotkalismy ani jednej bladej twarzy. Biuro mimo niedzieli bylo otwarte i bez problemow kupilismy bilety na klase ekonomiczna. Okazuje sie, ze prowizja u agentow w miescie osiaga jedynie dolara (na 2os.) wiec nie oplacilo sie fatygowac. Wracajac wstepujemy na sniadanie w postaci zupy miesno – watrobkowo – flaczanej oraz ryzow – Pakowanego w liscie bananowca i bambusowe koszyczki (smaczne). Wracamy do pokoju przed godzina wymeldowania i znieslismy bagaz do holu. To zachecilo do rozmowy mlode dziewczyny z recepcji. Mimo bariery jezykowej dwoily sie I troily by nawiazac kontakt. Ofotografowaly nas z kazdej strony, rozplywajac sie w komplementach na temat naszych pieknych nosow (dlugich, smuklych). Prom wyplywal z portu o 18 ale nalezalo zaokretowac sie 2 godziny wczesniej. Czas jeszcze byl wiec zrobilismy rundke honorowa po Nunukanie. Zostajemy zaproszeni na partyjke snookera. Zrobilismy male zakupy wiedzac ze skromne wyzywienie jest w cenie biletu i przenieslismy sie na przystan. Tam pytaniami zasypuja nas poznani wczoraj urzednicy. W koncu przyszedl moment wejscia do brzucha potwora. Tloczylismy sie wraz z tlumami i ich tobolami. Za progiem stanelismy w plywajacym miescie. Nie udalo sie znalezc naszych prycz, polecono nam zajecie miejsc jakichkolwiek. W klasie ekonomicznej podobno nie ma to znaczenia. Miny nam zrzedly i bylo coraz gorzej. Ludzi przybywalo a wraz z nimi ladunku. Wiedzac, ze jeden pasazer moze miec 20 kg, z obawa obserwujemy rosnace sterty kilkanascie razy przekraczajace norme. Powietrze gestnialo glownie za sprawa palonych fajek – pomimo ostatnich pozarow i powszechnych tabliczek z zakazami. Ogarnela nas delikatna klaustrofobia i zlosc. Dek 3, na ktorym sie znajdowalismy dzielily trzy kondygnacje od otwartego pokladu. Wszedzie tlumy, siekiera, schody waskie. Postanowilismy przeniesc sie na otwarty poklad – dek 6. Zajelismy dluga lawke, a naszym oczom ukazala sie paskudna pogoda – deszcz rzesisty, wieksze fale bujajace nawet tym 9-cio pietrowym kolosem.
Wywolujemy ogolne zainteresowanie gdyz na ponad 2000 pasazerow jestesmy jedynymi bialasami. Cieszyny sie ze zmiany miejsca i otwartej przestrzeni.
Ruszamyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy.
Po chwili zapadl zmrok i zniknely wszystkie swiatla znaczace brzeg…