Ruszylismy piechota na stacje kolejowa Bangkok Noi - wydawalo sie z mapy ze jest blizej (w rzeczywistosci stacja nazywa sie Thonburi).
Obok rozciaga sie duzy bazar a oczekiwanie na pociag w interesujacym nas kierunku przeciagnelo sie do 4 godzin wiec bylo dla nas zrodlem rozrywek kulinarnych.
Pociag jadacy trasa do Kanchanaburi ma drewniane siedzenia i wykonczenie, w suficie zamocowane sa wiatraczki z pstryczkiem na scianie. Okna sie nie zamykaja co sprawia ze milo wieje. Dopiero siedzac w pociagu zorientowalismy sie ze nie konczy on biegu w Kanchanaburi, ale jedzie dalej trasa "koleji smierci". Mimo to wysiadamy w K. i jazde najciekawszym odcinkiem kontynuowac nazajutrz.
Linia ta budowana byla podczas II Wojny Swiatowej przez alianckich zolnierzy w niewoli japonskiej i przymusowych robotnikow azjatyckich. Nazywa sie ja "koleja smierci", gdyz przy budowie zginelo 16 tys. aliantow i 100 tys. azjatow.
Trasa prowadzaca dolina rzeki Kwai wczesniej obszar niedostepny dla czlowieka, miala uniezaleznic Japonie od Zatoki Bengalskiej i stanowic kanal transportowy Mianma(Birma) - Tajwan. Funkcjonowala jedynie dwa lata, obliczono ze kazdy kilometr kosztowal zycie 38 ludzi.
Trasa do Kanchanaburi nie powalala widokami ani rozwiazaniami inzynierskimi. Na miejscu zakwaterowalismy sie w hoteliku nad rzeka(4,5$/pokoj) i poszlismy w strone slawnego mostu. Stalowa konstrukcja nie wyroznia sie niczym sposrod setek innych na swiecie - trzeba jednak pamietac ze do jego wykonania uzywano jedynie lin i prymitywnego sprzetu.
Nastepnego dnia poszlismy na pierwszy pociag (5:57) liczac na unikniecie tlumow.
Na dworcu zezloscilismy sie dwa razy. Powodem pierwszego byla cena biletu - ktora dla turystow nie zmienia sie na tej linii, obojetnie gdzie sie wsiada (przez wysiadke w Kanczanaburi placimy podwojnie) i wynosi szesc razy wiecej niz dla miejscowych.
Po chwili okazalo sie ze mrowki w nocy przywedrowaly do chleba tostowego - ktory mial byc podstawa sniadania (to ten dgugi raz). Ze stoickim spokojem, kromka po kromce wyrzucamy intruzow i przyrzadzamy slodkie kanapki z kawa z termosu.
Przejazd lagodnie mowiac nie byl porywajacy, wiec spac sie chcialo, nie to co wycieczce wspolpasazerow Tajskich prezentujacych szampanskie nastroje.
Najciekawszy odcinek biegnacy na drewnianej estakadzie przy rzece, musial kosztowac mnostwo wysilku, ale nie dawal wrazen estetycznych.
Postanowilismy nie jechac dalej (przelecz Ognia Piekielnego) majac swiadomosc ze towarzyszylyby nam grupy wycieczek. Ze wzgledu na zlodziejska cene biletu wracamy autobusem...
Celem dnia bylo dotarcie do Ajutti - historycznej stolicy Tajlandii. Z Nam Toku do Kanczanaburi jechalo sie 1,5 godz., tam od razu przesiadamy sie w autobus do Suphanburi (2godziny). W miescie tym robimy sobie dluzsza przerwe - na lancz. Znad talerza zupy obrserwowalismy pary jakich tu calkiem sporo; bialy i brzydki facet w towarzystwie smuklej i urodziwej mlodej Tajki. Nie wiemy do konca co jest grane, ale najpewniej przyjezdzaja goscie z forsa i wynajmuja sobie "zone" na 2 tygodnie - nie sa to pary z dluzszym stazem, to widac. Co kraj to obyczaj - dobrze zarabiajace dziewczyny ciesza sie powazaniem.
Dwie godziny pozniej ladujemy w Ajutti.