Wczesnie rano wychodzimy zaspani z domku goscinnego i po krotkim spacerze dochodzimy do nabrzeza. Prawdziwy targ na wodzie trwa do poznych godzin porannych, potem to juz tylko lodeczki z cytrusami i fajkami dla przeplywajacych cudzoziemcow.
Na miejscu ruch jak w ulu, co nas troche budzi. Pierwsze 20 minut spedzamy na targach nabrzeznych - o wynajecie lodki. Po przejsciu dalej znajdujemy wioslarke na 3 godziny za 5$/2os. Slonce dopiero zaczyna swiecic, ale i tak daje mocno popalic. Po kwadransie mijamy dwa betonowe mosty i zaczyna robic sie ciekawie.
Caly brzeg, po obu stronach jest szczelnie zagospodarowany - domki na palach, kolyszace sie lodki, ludkowie zajeci swoimi sprawkami... Brzeg znacza budynki roznych rozmiarow, podciete, na palach, duze zaklady budujace lodzie, obrabiajace gigantyczne drewniane kloce jak i zwyczajne restauracyjki. Gdy zblizamy sie do targu, ruch zwieksza sie wielokrotnie. Wislarze lawiruja zgrabnie miedzy soba, stukajac sie delikatnie przy mijaniu. Wsrod plywajacych jednostek znalezc mozna wiele; owoce, jedzenie na cieplo i zimno, swinie na sztuki, ryz na kilogramy, wszystkie mozliwe wodne zyjatka i na przyklad koszule z garniturami...
My zaopatrzylismy sie w ananasy (16 sztuk za dolara!) i mangostany. Plynac dalej zbaczamy z glownego koryta, wpadajac tym samym w inna rzeczywistosc. Lodek kilka od czasu do czasu, warsztaty i sklady pracuja wlasnym tempem. Roslinnosc "wchodzi do wody" a palmy pochylaja sie nad rzeka. Przed asmym powrotem wplywamy na rozwidlenie Mekongu - wyglada jak wieksze polskie jezioro. Gdy smignal kolo nas wodolot, fale wywolaly krotkotrwale przerazenie.
Na suchym ladzie ruszamy do hotelu by sie spakowac - ruszamy dalej, do granicy z Kambodza.
W autobusi poznajemy milego staruszka, ktory rysuje nam dokladna mape prowincji, w rewanzu rysujemy mu mape Azji z nasza droga i zapisujemy pozdrowienia.
Po pieciu godzinach jestesmy w Chau Docu. Rzut beretem do wodnego przejscia granicznego.