By dojechac do Ha Long Bay, musielismy dostac sie na oddalony o kilka kilometrow od centrum dworzec. Na piechote okazuje sie to trudnym zadaniem - brak przejscia (w poblizu) przez most. Bierzemy autobus przez Czerwona Rzeke, ktora wyglada na prawde poteznie. Bez problemu znajdujemy wlasciwego busika, naganiacze przescigaja sie w poszukiwaniu ofiar. Po krotkim przystanku w polowie drogi kontynuujemy jazde przez malownicze wioski i miasteczka. W pewnym momencie pod koniec - jak sie spodziewalismy - po okolo 4 godzinach jazdy, z zadumy wyrywa nas obwieszczenie kierowcy ze to tu, tu mamy wysiasc. Niewiele myslac opuszczamy poklad rozklekotanego pojazdu i po kilku minutach okazuje sie ze czeka nas jeszcze spacerek przez ok 4 km. Maszerujemy w duchocie podziwiajac druga strone zatoki.
Doszlismy wreszcie do miasteczka - wypchanego hotelami i restauracjami - pierwsze kroki skierowalismy w strone przystani. Co jakis czas zatrzymujemy sie by nacieszyc oczy widokiem zatoki Ha Long (...tam gdzie smok schodzi do morza...).
Z szmaragdowych wod wyrastaja setki przeroznych - szpiczastych, zwalistych, malych i wiekszych gorek.
Na miejscu okazuje sie ze informacje zawarte w naszym przewodniku to jakas przestarzala bujda. Spodziewana cena kilkugodzinnego rejsu to koszt tylko pozwolenia na wplyniecie w rejon atrakcji.., za lodz trzeba placic osobno.
Cena bylaby znosna gdyby nas dwoje to bylo szescioro. Entuzjazm z nas lekko ulecial i skonczylo sie na kontemplacji z nabrzeza. Obiecujemy sobie, ze odbijemy ta porazke w Tam Coc - miejscu nazywanym Zatoka Ha Long na polach ryzowych.
Wracajac na miejsce odjazdu autobusu do stolicy, rozmawiamy o turystycznym biznesie - jak go wszedzie pelno i jak niszczy urok podrozowania. Rzeczy oczywiste, ale jakos w tym momencie trafiaja do nas mocniej. Coz, prawie osiem godzin w busie i niewiele radosci, zdarza sie...
W HaNoi humor poprawia nam sie szybko, zjadamy sajgonki - tradycyjne (wreszcie), z 10 rodzajami lisci, jakims miesem ktore tnie sie nozyczkami i swinskimi uszami - we wstazkach, pysznie.