W Dali ladujemu wczesnym popoludniem, po szalonej jezdzie kierowcy rajdowca. Zblizamy sie do starego centrum miejskim autobusem i pierwsze kroki kierujemy do wyczajonego wczesniej hostelu. Po krotkich pertraktacjach dostajemy dwuosobowy pokoj za cene dormitorium (20Y-Frinds Guest House), w przyziemiu ale w porzadku, z lazienka, he. Zwyczajem przyjmujemy goracy plyn i gazem na zewnatrz.
Mamy pewne niejasnosci co do maszej Wietnamskiej wizy - wyrobionej w Polsce, wiec myslimy ruszyc w strone SRW trocje szybciej. Do Chin i tak wracamy po Krajach Indochin. Historyczna czesc prawie w calosci otoczona jest murem obronnym, posiada cztery glowne bramy ospowiadajace kierunkom swiata. W srodku poza jednorodna stylowo (i fajnie) architektura, w oczy rzuca sie (po raz kolejny) dbalosc o dziedzictwo i porzadek. Zagladamy w rozne zakatki i opuszczamy tlumy, ruszajac w kierunku pagody widniejacej na tle wysokich gor. Obieramy nietypowy kurs przez pola i laki i tak spacerujac zostajemy zauwazeni przez lysego typka. Wykrzykuje z tarasu by obejsc od prawej i wpasc do niego. Na miejscu okazuje sie ze to jakis hotel, idziemy na gore, ucinamy sobie krotka rozmowe z uprzejmym panem, jakies zdjecie i dalej.
Zachodzac os przeciwnej strony widzimy brame, jakies napisy po chinsku i angielsku i bambusowy szlaban pod ktorym przechodzimy. W okolicy nie ma nikogo, przechadzamy sie powoli wokol wiezy, nic sie nie dzieje, cisza.
Dzien powoli chyli sie ku koncowi, wracamy do miasta. Zasiadamy w barze posilic sie troche. Jeszcze rundka przed powrotem i odpoczynek.
Nastepnego dnia rano decydujemy ze wyjezdzamy nocnym do Kunmingu.
Idziemy rzucic okiem na internet gdzie spotykamy sympatyczna pare z Francji.
Zaczynamy dzielic sie przezyciami i opowiesciami, co przeciaga sie do popoludnia w zwiazku z czym nasz wyjazd zostaje przelozony na jutro rano...
Mamy jeszcze do zobaczenia swiatynie Chongsheng i trzy wysokie, slynne pagody (Santasi) w jej sasiedztwie. Dwa bilety wstepu zdecydowanie przekraczaja nasz dzienny budzet, poza tym nie slyszelismy od nikogo by byla ona czyms naprawde wyjatkowym.
Idziemy przejsc sie wokol. Wejsc na teren obiektu dalby rade James Bond, my nie probujemy. Wychodzimy za to na zbodze gory z tylu skad roztacza sie calkiem ladny widok. I tak schodzimy z drugiej strony, do miasteczka, tam bawimy sie ze zwariowanymi dzieciakami, popijamy herbatke z termosu i dreptamy z powrotem. Uliczkami przewijaja sie tradycyjnie odziane kobiety. W Dali robimy zakupy na podroz.
W hostelu pakujemy sie i szykujemy do nie niewiadomo jak dlugiej jazdy (docelowo do granicy) i lulu.