Okolo 30 minut po starcie zatrzymujemy sie przy krawedzi, wysiadamy za kierowcami, ktorzy dyskutuja zywo wskazujac cos na dole. No tak, jakies 300 metrow pod nami rozbity doszczetnie samochod. Przez ok. 1,5 godziny jedziemy w gore aby stanac na jednej z najwyzej polozonych przeleczy Tybetu - LaLungla (5050m). Po wyjsciu wielu uginaja sie nogi. Z jednej strony poszarpane i ciemne skaly poludniowej czesci, z drugiej cieple barwy centralnego Tybetu. Po 20 minutach jazdy okolica, mimo pustynnego charakteru, wydaje sie przyjazniejsza. Paleta barw nie jest najszersza, ale zadziwia nas wielosc odcieni zolci, zieleni i pomaranczu. Inne kolory pojawiaja sie rzadko, uroku dodaja chmury, padajace od nich cienie i blekit nieba. Dojezdzamy do Tingri (4300m), widocznosc moglaby byc lepsza - to stad widac Mt. Everest i Mt. Xishapagma, niestety szczyty kryja sie w chmurach(.
Miejscowi ubieraja sie we wspaniale, tradycyjne stroje z duza iloscia bizuterii, twarze prawdziwie egzotyczne (bardziej przypominaja indian czy nepalczykow niz chinczykow).
Po drodze do Lhatse naszego nastepnego noclegu, przejezdzamy przez najwyzsza przelecz na trasie - Gyatchu La (5220m). Na miejscu wieje jak diabli, czesc zostaje w samochodach. W Lhatse (4350m) ladujemy w hotelu z slicznie malowanymi pokojami i meblami. Znow uczucie bycia na koncu swiata.
Pakujemy sie pod warstwy kocy i kolder.