sredniutko

Na poczatek - Ania czuje sie dobrze, hura!
Po tylu dniach udalo nam sie wreszcie opuscic Puszkar. Zlapalismy rzadowy autobus, ktory jak sie okazuje przy delikatnie wyzszej cenie jest kawalkiem zlomu. Po okolo 3 godzinach dojechalismy do stolicy Rajastanu, wierzcholka zlotego trojkata Agra-Delhi-Jaipur i takie tam - Jaipuru. jaipuru Jaipuru...
Pierwsza rzecza bylo zorganizowanie biletu na nocny autobus do Agry, musimy sie spieszyc. Chcemy byc w Allahabadzie na 19 - najwazniejszy dzien kapieli rytualnych.
Jaipur nie zrobil na nas szczegolnego wrazenia, poza obecnym wszedzie smrodem i brudem tylu lap wyciagnietych po kase i takich upartych oszustow jak miejscowi jeszcze nie spotkalismy. Turystow za to cala masa, ciemne okularki, czapeczka z daszkiem i lykaja kazdego kita z jakim sie do nich uderzy.
Odwiedzilismy miedzy innymi chlube miasta - pojawiajaca sie na pocztowkach w calych indiach - Hawa Mahal. Byla to loza dla dam palacu, ktore mogly niewidziane podgladac zycie ulicy.
W srodku nic wartego obejrzenia, baile popisane sciany.
Jaipur znany jest jako pink city - wieki temu budynki zostaly pomalowane na ten kolor na znak goscinnosci mieszkancow. Wolne zarty z ta goscinnoscia. W parku zapytalismy kilku siedzacych tam panow czy nie uzyczyliby i nam po krzeselku - okazalo sie ze kazde z nich to wlasnosc rzadowa i nie ma opcji... W Pakistanie otwierali dla nas muzea po godzinach urzedowania - bo gosc...:).
Autobus do Agry okazal sie ok, nie liczac krotkiej klotni o wyssana z palca oplate za bagaz, a to gdzie nas wysadzili to kolejna historyjka.., w kazdym razie zostajemy przy tym, ze Hindus to niezbyt uczynny czlowiek, dla kapusty powie i zrobi wszystko. Uogolniajac oczywiscie.

Zdjęcia (2)

Komentarze (0)