Otwieramy oczy, po kilku sekundach orientujemy sie ze jestesmy w autobusie i to chyba koniec podrozy. Po kilku gwaltowniejszych ruchach i w miare uplywajacego czasu - pospieszani przez kierowce i pomagierow - dochodzimy do wniosku ze nie znajudjemy sie na dworcu i nikt nic nie wie.
Do miejsca ktore spodziewalismy sie osiagnac jakies 3 kilometry, wiec po nerwowej wymianie zdan ruszamy na piechote. Dotoczylismy sie do celu, wypilismy herbate i zjedlismy ciasteczka. Autobusu na dalsza podroz nie zlokalizowalismy, ani przechowalni bagazu. Trzeba bylo isc dalej - kolej, na szczescie nie daleko. Zrzucilismy plecaki i chcielismy zaeazerwowac bilety na kolejny nocny przejazd, ale jak mozna bylo sie domyslic nie bylo juz takiej mozliwosci - brak miejsc.
Kupilismy 3 klase i w miasto, slonce dopiero wstalo.
Do centrum 7 km autobusy nie kursuja, fartownie po drodze trafiamy na jeden wyjezdzajacy na linie - zabral nas za standardowa oplata.
Slonce bylo jeszcze nisko, poszlismy na drugi brzeg rzeki Yamuna, aby zobaczyc Taj Mahal od tylu. Bylo blizej niz sie spodziewalismy, dzieki skrotowi - kladka dolaczona do kolejowego mostu stalowego. Przez pordzewiale blachy raz na jakis czas smiga rowerzysta zmuszajac do niebezpiecznych unikow.
Taj jak dla nas wspanialy mimo setek widzianych zdjec (jesli ktos nie pamieta to mauzoleum dla ukochanej zony szacha, zmarlej przy porodzie).
Wracalismy wzduz brzegu rzeki, przygladajac sie codziennym czynnosciom biedoty (pranie, suszenie odziezy i krowich gowien - na wielka skale).
Wpadamy przez wioske na teren tzw Baby Taj - wybudowany 20 lat wczesniej i stanowiacy pierwowzor dla monumentalnego dziela.
Stare miasto nie ma specjalnego uroku, a glowny meczet to kolejna po Delhi, wariacja krolewskiego meczetu w Lahore - zdecydowanie najpiekniejszego.
W zachodzacych promieniach slonca wchodzimy do symbolu Indii, mimo bardzo drogiego biletu wstepu - 750 Rs - 1 osoba. Mimo obowiazku wizyty z racji wyksztalcenia - bylo warto. Wracamy wieczorem wyczerpani - rowero-ryksza.
Zjadamy rewelacyjne smazone ryby majac nadzieje ze nie pochodza z miejscowej rzeki.
Noc w drodze - trzeba myslec jak skombinowac sobie miejsce na jakis sen.
Przysiedlismy sie do dwoch Babow (medrcy i prawie swieci) i trzech kolesi mniejszej wiary. Po kilku standardowych pytaniach wrocili do swoich czynnosci. Jakkolwiek one okazaly sie dosyc wyjatkowe - szczegolnie na nasze realia. Otoz jeden z babow wyjal z kieszeni kawalek haszyszu i zaczal go mietosic w dloniach, kolego co chwile dosypywal mu troszke tytoniu. Ukleili bobka wielkosci oka. Kolejnym krokiem bylo wyjecie krotkiego ale szerokiego dzialka do palenia. Poszla kolejka (Pakistanczyk by sie podzielil)) i po kilkunastu minutach jeden z babow laduje w oknie w celu wentylacji. Tak przy okazji palenie nie jest legalne w Indiach, poza pewnymi nagieciami i wyjatkami - Baba moze kiedy chce i gdzie chce.